Słowa trzeba ważyć

 jak kamień o kamień pocieram 
nadąsane wargi 

musisz uważać teraz gdyś tak delikatny 
bo słowa mogą parzyć 
i nie wiem czy to zniesiesz 

gdy ranię i drażnię 
kopię i deptam 
jak mrówki czerwone których się boję  

i choć nadal 
toniemy i płoniemy 
w morzu i w piekle 
kłamstw i łez 
 
to ta chwila już minęła 
nieuchwytna w swojej sile 

 

 

Tak się złożyło

 

targnęłam się na własne uczucia

nie jestem głodna dziękuję

złudzeń nie strawię

są ciężkie i mam po nich zgagę

 

ale tak się złożyło w ten dzień

i muszę wyrzygać co niesmaczne

potem przełknąć zapić i zapomnieć

jak seks koleżeński

 

nie chcę rozmawiać z chłopcem

który nie wie jak brzydki jest świat

mam dość rozpoczynam terapię

 

ona na małych łapkach biegnie pod drzwi

gdy wracam ze stacyjnego burdelu

 

sprawia że dławię się szczęściem

i sram na nasz koniec

 

 

Bumerang

 

pozwoliłam ostatniemu słowu

stać się bumerangiem w głowie

powtarzałam je na różne sposoby

by zrozumieć sens

 

na nic

 

osoliłam łzami gorącą kawę

zostawiła pęcherze zawodu na języku

bolące jak ten wyraz

który utknął między migdałem a przełykiem

 

koniec koniec koniec koniec

 

teraz rozumiem tylko tyle

że kawa smakowała gównem

 

Śnię na jawie

 

mgiełka rozpaczy

wydobywa się z rojeń sennych

o nieszczęściu które sobie wmawiam

 

tak wypełnia się czas

 

stęchlizna imitacji życia

rozdziera nozdrza

zabija zmysły

 

kończy się film

 

widzę siebie lepszą

amatorkę rozdającą uśmiechy

w niedzielne przedpołudnie

 

budzę się przerażona

 

nie chcę byś patrzył na mnie

nie chcę byś dotykał tak jak nie można

 

Rozkład myśli

 

niewłaściwe szepty puszczam pod sufit

może oknem wylecą w świat

i nie wrócą

 

nauczą milczenia

tak jak trzeba

 

W kałuży

 

nudne niebo dzisiaj

umiera ciszą wiosenną

 

miasto takie puste-

widzę je w kałuży

 

chyba wejdę do niej

bo wszędzie zbyt daleko

zmęczenie materiału

 

siłuję się z lękiem na rękę

palce już bolą 

obite czerwone wciąż przegrywające

 

pod ścianą myśli

sapią ze zmęczenia

przygniecione stertą ubrań

 

w oknie kwiat umiera

podłoga choruje od brudu

książki mdleją na półce

 

i nijak się ma to moje patrzenie z boku

z dystansem czucie

to nic nie wiem obojętnie

 

 

Wszyscy kłamią


w ułamku chwili łamie się czas 
siedzimy w nowych fotelach 
i grzejemy miejsce dla nowego ja 

niech spadnie niebo 
wzniesie się morze 
poudawajmy jeszcze trochę 

mamy czas na kłamstwo 
miejsce na stare łóżko 
później będziemy jak z marzeń

 

 

Nic się nie stało

 

płać puszczalska

za kochanie

nie płacz

nad rozlaną wódką

 

twój bełkot

na ustach umiera

przełknęłaś nie bez zapitki

 

jemu jest najlepiej

odwrócony już zapomniał

o kolorze niezrozumienia w oczach

 

a ty nadal nie rozumiesz

że nic się nie stało

 

Powiedz że mam iść

nie muszę lubić by kochać

wiesz to najlepiej mamo

 

zamknięta w pokoju z zabawkami

którymi nie mogłam się bawić

nie wiem jak żyć

 

powinnam już wyjść

 

czas powiedzieć kocham

i zatrzasnąć drzwi

 

***

 

skoncentrowana w jednym ciele

cała gama skurwiałych samotności

i nie wiadomo czy to już koniec czy jeszcze nie

czy trzymać tą brzytwę

czy popłynąć z nurtem

 

niezrozumiana głowa pełna wstawania i spadania

—  to nie jest w porządku

by samobójców nie wpuszczali do nieba

to jest bez sensu

ból na dwa światy mi się kurwa nie zgadza

 

 

                                                                               listopad 2018

 

nie prześpię się z tą myślą

 

miękko stawiam bose stopy

przy chłodnej ścianie

 

przepuszczam myśl by mogła pierwsza

wyrzygać świat

 

docieram do niej

i topię w gorzkiej ślinie

 

chyba coś poszło nie tak

bo nadal ją słyszę

 

w ciszy flanelowej

wróciła do łóżka

 

naga i mokra zaczekam do świtu

niech zaśnie tam sama

 

szpetna odsłona światła

wpatrzona w rysę na szybie 
która musi tu być od dawna 
ukradkiem naciąga rękawy 
na zbyt krótkie paznokcie 

ślepa noc zasłoniła jej skazy

 już nie widać

 

teraz
śpi spokojnie 
na poszczypanych policzkach 

 


(nie) myśleć

czas wypluł ostatnie słowo 


milczeć nikt nie nauczył 
ze słabej rasy głupców 


jakież zdziwienie nasze 
jaka niewiedza 
i mądrość
gorsza niż wszystko 


nie myśleć teraz 
bardziej nie myśleć 
albo myśleć bardziej 
myśleć 
niż później żałować

 

 

 

karma

 

bądź miłościwa dziwkom płaczu — odpuść

jak i ja odpuszczam skurwysynom litość

 

uwierz w miłość — sobie na przekór

jak i ja zawierzam naiwnym w grzechu

 

wybacz gwałt dziewiczy — jak i ja wybaczam

nim znów dopuścimy się gniewu

 

kończymy się

 

okiem stażysty życia

rzec mogę że świat się zmienia

aż słońce pobladło z wrażenia

 

i nic już tu po nas

 

zeżrą nas piksele

zatopią fale

nie tylko radiowe

 

szyfrowane człowieczeństwo

poumiera

zapomniane przez Boga

 

a w kopii roboczej

bądź gdzieś w skrzynce ze spamem

zachowamy po sobie marzenia

 

 

w niedosłowności

uchodzi z nas czułość 
do obcych ogrodów 
do nie swoich pościeli 
i do siebie nawzajem 

ciała nasze blade

dopaminą nie  
tylko grawitacją przyciągane 

i nawet gdyby niebo położyć 
a ziemię powiesić nad głowami 
to i tak bylibyśmy bliżej

oddalenia się od siebie  


ulotny ten nasz schron

jak sen wypuszczony nad ranem 
gdy niechcący spoglądam w okno 

 

 

piąta noc

 

to był bardzo czarny wieczór

 w towarzystwie licha jakiegoś

 

czułam jego obecność

w pojemniku na pościel

gdy wszystkie złe myśli

palcami pieszczotliwie układał do snu

 

a sen złośliwie na balkon wyszedł

 

podziwiał pomarańczowe miasto pomników

 

gdzieś na skraju nocnej włóczęgi  pytałam ciemność 

czy miłość zbawia ode złego

bo jeszcze dycha truchło

jeszcze uparcie się trzyma biednego człowieka

 

sumienie

(do człowieka) 

hejże ubogi człowieku 
nadęte twe myśli 
przyłapane na ucieczce 
na wulgarnych wargach 

jeszcze nie skończyłeś 
a już mi wstyd za ciebie 

po ścieżkach niewiedzenia 
czyjejś uwagi się chwytasz 
jak ten co tonie 

i masz ją 
na chwilę

 

słowo nie na niedzielę

 

Niezręczna ta godzina.

Próżno czekam na dobre słowo,

takie wyważone, wybrane, niedzielne i słodkie.

 

W półsłowie szukam,

tego czegoś, co między wierszami bywa.

 

No i znajduję.

A jakże.

Ciężkie i zamierzone,

jak palec co pod młotek,

sam się pcha.

 

Takie umyślne, wystrugane na ostro,

 jak kij do kiełbasy – słowa.

Ach, nadziewam się na nie,

przypadkiem,

od niechcenia.

 

I już wystarczy nam rozmów na dziś.

Pokłuci kładziemy się spać.

 

 

Boże przedszkole

 

w niewiedzy powołane do życia

zaistniały na wieczność

 

stłumiony płacz w zarodku

zamarł  na zawsze

 

niezaczerpnięty pierwszy oddech

zduszony w matczynych objęciach

nienarodzonych dzieci Boga

 

 

Ażeby tak po coś

 

Ażeby tak las,

a w lesie ciemno.

 

Ażeby tak przyszło samo, wpełzło…

przez usta suche, oczy mokre, czerwone.

 

Ażeby tak weszło i wypaliło wszystko,

żarem swojej pewności.

 

Ażeby tak nic nie zostało.

Żadna zła, dobra, czy nijaka, ona. Emocja.

 

Żeby mogła nie czuć, nie musieć, nie myśleć,

o kimś, o nim, o sobie, o innych.

 

Żeby nie robić, nie patrzeć, nie słyszeć,

czego się nie chce, czego się nie da, czego nie trzeba.

 

A i tego co można i trzeba.

 

Żeby tak nic, żeby coś,

po coś, do kogoś i o coś.

 

Ale po co?

 

na cmentarzu drzew i ludzi

 

Przy ulicy Gałczyńskiego,

rozmowa marmuru z lipą się toczy;

 

O tym, że styczeń jak dziecię młody,

że bez sił wkracza w świat stary.

 

I o tym, że za późno liście opadły.

Że śnieg zbyt biały z nieba sypie,

przed którym w obronie oczy się mruży.

 

Przechodzę przypadkiem,

między nimi chłodnymi,

co już wstawać nie muszą nigdzie,

ani przed czasem uciekać chciwcem.

 

On już ich dogonił, cwany.

Sny  pomierzył kilometrami.

godziny przeliczył łzami.

 

Wszystko musiało się zgadzać.

 

Ale teraz nic tu już po nich.

 

 

wina i kara

w upokorzeniu drzemie moc najczystsza

on wymierza ją w nią

by swoje lęki niezrozumiałe schować przed światem

w ciemności nabierają dodatkowej siły

 

zmotywowany wiarą że krytyka kształci

a tracenie wzbogaca

nawet się nie zawahał

i polał spirytusem serce przypalone żarem oskarżeń

doskonale wiedział że zaboli

to oczyszczanie atmosfery

 

sponiewierani przez życie oboje z poczuciem grzechu

opierają się przebaczeniu gdy dążą do sprawiedliwości

 

ścigają się po wygraną gdzie nagrodą jest przegrana

docierają do  granic gdzie każdy żyje sam

i umiera sam

 

tęsknota nie musi boleć

tęsknię do siebie samej

 

nie tej z wczoraj

ubranej w bezradność

i nie tej z dzisiaj zapłakanej

 

lecz do tej wciąż mi nieznanej

 

tęsknię za nią

 

i coś mnie kłuje w mostku

                                                                            wrzesień 2018

odkryta prawda

Porzucanie złudzeń,

to oczyszczający zabieg.

 

Nawet, gdy jeszcze się krwawi,

po otwartej ranie,

gdy dąsa się jak dziecko,

któremu odmówiono kupna zabawki

i gdy się skomle jak porzucone szczenię.

 

To wciąż jest to dobre i potrzebne.

 

 

złość

Czuję jak się zbliża – przyczajona.

Kocim ruchem atakuje, chwyta za gardło, ściska.

Wypluwa słowa z końca języka.

Gorączką obmywa  twarz, przedramiona, kręgosłup.

Uderza we mnie z gwałtowną siłą.

Ogłuszona, na sekundę, stoję z pustką w głowie

i drżę cała nią wypełniona.

Trudno powiedzieć czego tak właściwie chce.

Dumna i nieczuła, nagła jak zawrót głowy – jest

i odejść nie chce.

 

migracje II

 

na emigracji jedyne co się ma

to wiarę

 

wiarę w to że będzie dobrze

że się da radę

że się wróci do domu

 

w rodzinę — że czeka

wiarę w niego — że nie zostawi

że związek przetrwa

 

że będzie praca

że będzie gdzie mieszkać

 

nawet wiarę w Boga

na nowo

 

ma się wiarę we wszystko

 

tylko nie w siebie

 

2015

 

Las

 

Między drzewami słychać

— pająka mam na sobie.

 

— pająka mam — wlazła w las.

W  rozkołysaną melancholię.

 

Myśli — bez uniesień, cudów i Carpe Diem —

o tym by przetrwać.

Tylko to.

 

— pająka mam — nieszukaną myślą wypełnia las. 

 

Wydyszała;

— gdzie do diabła ten pieprzony samochód?

 

 

brak sygnału

 

Czy to dla mnie to ostatnie miejsce?

 

— ten pociąg nie ma kół. Nie widzi pani?

— więc zapnę pasy.

 

Nie spojrzę w okno.

 

Bo stoi tam głupia.

Pozwala się mijać.

 

Sama mi blaknie jak cień.

 

— nie pojedziemy proszę pani.

— nic nie szkodzi, mam pasy.

 

Mam tu bezsens.

 

I przeciągniętą winę

na stronę niczyją.

 

 

Na Mickiewicza

 

Wychodzę na miasto,

zmęczone mijającą od tygodnia zimą,

i zanurzam się w nocnym oddechu ulic.

 

Wydeptaną ścieżką, zawsze w niedoczasie,

biegnę pod twoimi oknami.

 

Nie umiem zrezygnować — nie pytaj czemu.

                              

                                                               Marzec 2019

 

 

puste pudełko

 

szukam w myślach patetycznych uniesień

co by wyraziły moją niechęć

co by pokazały co zostało

w tekturze zobojętnienia

 

no bo niby gdzieś coś jest no ale jakoś chyba nie bardzo

może coś gdzieś ale to raczej niepewność

 

                                                               kwiecień 2019

 

 

Potrzebny krawiec na wczoraj

 

Jestem utkana ze skrajności

— taki śni mi się sen o sobie.

 

W podartej przeszłości

próbuję wycerować rozwiązanie.

 

Niekobiecość w kobiecość przerobić jakoś.

Na obcasach chodzić,

makijaż rano nakładać.

Wierzyć, że mi się podoba.

 

Tylko ty wzdychasz jakiś nieswój.

Nie patrzysz na wprost,

nie pytasz czy słychać i co,

nie widzisz, że kawę solisz.

W dodatku moją.

 

Porozmawiajmy może?

Może o naszych sprawach,

może bardziej pewni,

nieoddzielni

Bo teraz jakoś nazbyt kamieniem milowym

jesteśmy do siebie.

 

W niebezpiecznych rejonach samotności,

prujemy sobie przyszłość,

choć wielka w nas na to niezgoda.

 

                                                               Marzec 2019

 

Polecie

Z wolna wkrada się w nozdrza zapach wrześniowego poranka.

Jaskółka chłodnych harców, słodkich gruszek i winogron,

tulących się do werand.

 

Czuć już ostatnie podmuchy woni skoszonej trawy,

nadal nagrzanej słońcem.

 

Liście złote bez ikry prószą się pod podeszwy.

Tych z letnich jeszcze wystaw.

 

Żurawie gromadzą się na polach,

w pełnej gotowości na słoneczne wakacje w „nie tutaj”.

 

A dzieci niechętnie wybierają zeszyty,

zaganiane przez matki między sklepowe półki.

Już tornistry zapełniają nową klasą.

Książkami z podpisem, świadczącym o przynależności jakiejś —

klasa piąta B — ułożyły je równo, choć wciąż nie według planu lekcji.

 

I wieczory

te z kubkiem herbaty, przy świeczkach i z książką,

pod wrzosowym kocem, jakoś szybciej się wkradają w czas wolny.

 

Coraz nam go mniej.

 

Krótka chwila i będzie po równo.

Po połowie słońca dla każdej ze stron.

 

Jeszcze jeden długi spacer,

w nie letnim deszczu,

i już.

 

Przyjdzie jesień

 

 

choroba osób i mienia

 

ewoluował chodnik z podmiejskiego na miejski

witając wyczerpane codziennością buty

 

te — w zielonym przypływie chwilowego entuzjazmu

ruszyły na przeciwległą stronę drugiego

goniąc za jutrzejszym dzień dobry

 

zmienione parki miejskie

w samym środku wielkomiejskiego szumu

kryją matki z dziećmi w wiosennym już klimacie

seniorów nieśpieszących się nigdzie

i biegaczy na wpół znużonych

 

przekształciły się wszelkie zasady nakazu i zakazu

kodeksy wymowy i odmowy

zwyczaje jedzenia

reguły picia

normy pracy i odpoczynku

(z czego tego pierwszego jest więcej od tego drugiego)

reguły kochania i etyka wychowania

a z nauką doświadczania i wyrażania

niektórzy nie maja nic wspólnego

 

nic tu już nie jest jak przedtem

 

a przedtem

dla potrzeb zmizerniałych trepów wycofało się do wczoraj

by zostać tylko wspomnieniem

tym — „kiedyś, było inaczej” i jeszcze tym —  „za moich czasów” by oszukiwać sznurówki myśli że wciąż jest im źle

albo raczej że nigdy nie będzie dobrze

choćby nie wiadomo co

 

jesień

 

Wylewa się z parków magia —
jak złoto – ruda łuna

letniego dnia.

 

Krwawi z otwartych żył 
wprost pod buty

tęsknych myśli.

 

Przyjęła na siebie cały mój świat.

 

Otula słodko – gorzki świat

październikowym szalem.

 

A gdy umrze,

listopadowym rankiem,

zimowy nastanie czas.

 

                                               wrzesień 2018

 

Wiosenne masło maślane

 

Niewyspana wiosna brudzi okna

brzozowym pyłem — no i na co komu ona?

W twarze dzieci kpiną

wyciera niespełnione sny.

 

Wiesz co z nią jest nie tak?

 

Ja wiem!

Każdemu gębę smaruje absurdem co rok.

 

Nie, ja dziękuję, w tym razem spasuję.

 

                                                               Kwiecień 2019

 

 

Jedyny problem z alkoholem ma taki, że nie wie skąd go wziąć, gdy mu zabraknie.

 

nie widzi sponiewieranego ego. ego jego, jej, jej, jego i mojego.

NO I CO, że teraz mniej, że milej, że jej lżej?

że się jątrzy, że pulsuje, że nie znika,

stary cień?

widzę bruzdę, wy niuanse.

jest ok,

 

ale chce mi się pić.

 

leżę obok miski z wodą

już osiemnaście lat i nic.

 

Czerwiec 2019

 

 

***

 

czasem trzeba być artystą –

kochać swoje miejsce jak żadne

rozbudzać namiętność jakiej nikt nie zna

w pustym fotelu czuć tęsknotę

tego czego nie ma

 

czasem trzeba być sprzecznością –

nie chcieć tego świata

ale pragnąc go serdecznie

nie chcieć jego miłości

ale kochać na zabój

 

czasem wypada być człowiekiem –

w ludziach widzieć dobro

ufać gdy nie warto

słuchać choć się nie chce

 

czasem trzeba przede wszystkim

w sobie rozbudzić siebie

 

10.07.2020.

 

 

***

 

Zacznij wodzić po mnie palcem – zrozumiem, że chcesz.

Ciałem ciebie najpierw wykarmię,

choć sama też głodna jestem.

Wrażeń. Doznań. Wielkich rzeczy.

 

Przekształcam się.

By dopasować się w tobie, do ciebie, do nas, na zawsze,

z przysięgą na lewym serdecznym, spuchniętym.

Ty też pasujesz.

 

Wypełniona tobą, przyszłością, życiem, może nadzieją,

zapachem jutra i tego co żałośnie zwiastuje, że znów się udało,

chociaż się nie chce.

 

Nic się nie zmienia i wszystko się zmienia.

Jestem więc żyję jeszcze

 

                                               Czerwiec 2022